Październik 2014 roku. Po wielu godzinach czekania na SOR-ze, na który trafiłam z powodu nagłej utraty wzroku, zostałam w końcu zbadana przez neurologa. Usłyszałam jedno zdanie. Konkretne, niebudzące żadnego pola do dyskusji czy wątpliwości: Zaproszę jeszcze panią po weekendzie na oddział w celu zrobienia szczegółowych badań, ale na 99%… to jest stwardnienie rozsiane. Taki był mój początek życia z SM.
Opowiem Wam moją historię
Pamiętam, że byłam wtedy wdzięczna za szczerość, bo zawsze wolę wiedzieć na czym stoję, ale… płakałam, byłam wściekła (nie na pana doktora, ale na los) oraz załamana. Nie znałam wtedy tej choroby, wyobrażałam sobie, właściwie to byłam przekonana, że umrę za dwa lata i moja, dwuletnia wtedy Łucja, zostanie bez matki. W rzeczywistości statystki są zupełnie inne. Długość życia ludzi z SM praktycznie nie różni się od długości życia ogółu populacji.
Pierwsze kroki
Zgodnie z zaleceniem neurologa, w poniedziałek rano, zjawiłam się na oddziale. Sam pobyt w szpitalu był całkiem normalny, poza jednym badaniem, którego skutki były dla mnie odczuwalne przez kilka następnych tygodni. Miałam straszliwy zespół popunkcyjny. Nie mogłam podnieść głowy, ponieważ powodowało to niewyobrażalny ból. Problemem okazało się pójście do toalety czy zjedzenie posiłku, ponieważ wymagało przyjęcia pozycji pionowej. Nawet teraz, jak opisuję tę sytuację, czuję nieprzyjemny dreszcz, który tylko pokazuje, jak silne emocje wtedy przeżywałam.
Zaraz po tym jak doszłam jako tako do siebie, udałam się na wizytę do pani psycholog, która pracuje z pacjentami chorymi na SM. Nie wiem dlaczego się na to zdecydowałam, nigdy wcześniej nie byłam u psychologa. Chyba instynktownie czułam, że to ważny temat. Więc pod koniec listopada 2014 roku pojawiłam się pierwszy raz na „kozetce” u psychologa. Pani psycholog zaraz po wysłuchaniu mojej historii zaleciła mi… pójście do psychiatry. Okazało się, że aby pracować z traumą potrzebuję wyciszenia. Moje ciało nie było wtedy w stanie poradzić sobie z tak silnymi emocjami, które miałam w sobie. Teraz oceniam, że było to bardzo dobre posunięcie, bo rzeczywiście, po niedługim czasie było mi dużo lżej. Pamiętam, jak w odpowiedzi na pytanie o to, jak się czuję, żartowałam, że ten, kto wynalazł tabletki antydepresyjne powinien dostać Nagrodę Nobla.
Tak wyglądał początek życia z SM, moje absolutnie pierwsze kroki w nowej rzeczywistości, która mnie spotkała. To były właściwie mikro- lub nano- kroczki, ale już wtedy miałam PEWNOŚĆ, że muszę je wykonywać, choćby nie wiem co. Muszę walczyć o siebie, na ile się da. Dla mnie i dla mojej córki.
(część 2. Diagnoza i co dalej, czyli Panie Premierze, jak żyć?)