Córka codziennie oglądała nasze wesele na kasecie, żeby móc mnie widzieć.
To słowa Marka – męża i ojca trójki dzieci, który od ponad 20 lat pracuje w Niemczech. W wywiadzie Anna i Marek udowadniają nam, że praca za granicą to nie koniec świata. Dzielą się z nami swoją historią i zdradzają tajemnicę na udany, wieloletni związek i szczęśliwą, zżytą rodzinę, którą dzieli 800 km.
Na początek proszę powiedzieć, czym Państwo zajmują się na co dzień?
Anna: Mam na imię Anna, mieszkam z mężem i trzema córkami w jednorodzinnym domu na wsi. Jestem technikiem farmacji i od 8 lat pracuję w aptece. Oprócz pracy, na mojej głowie są dzieci i oczywiście dom oraz podstawowe czynności jak gotowanie, sprzątanie, zakupy, wywiadówki, korepetycje czy zajęcia dodatkowe kilka razy w tygodniu.
Marek: Ja mam na imię Marek. O rodzinie chyba już mówić nie muszę, bo żona wszystko powiedziała. Od ponad 20 lat pracuję w Niemczech, a od kilku lat prowadzę tam własną firmę. Zajmuję się remontami i wykończeniami wnętrz.
Jak rozpoczęła się Pana przygoda z pracą w Niemczech?
Marek: Z pewnością lepsze zarobki skusiły mnie do pierwszego wyjazdu. W momencie, kiedy planowaliśmy z Anią wspólną przyszłość, nie mieliśmy nic. Oboje pochodziliśmy ze średniozamożnych rodzin, przez co nie mogliśmy liczyć na dużą pomoc, a czasy były, jakie były. Wyjeżdżając pierwszy raz do Niemiec w latach 90., miałem to szczęście, że pojechałem ze znajomym, który już wcześniej tam był, więc orientował się co, gdzie i jak. Pamiętam, że udaliśmy się na parking na Bergedorf w Hamburgu, gdzie zjeżdżało się wielu Polaków właśnie w poszukiwaniu pracy.
Na początku spaliśmy w aucie, zresztą jak inni Polacy. Niemcy przyjeżdżali i proponowali pracę. Najczęściej była to praca w polu czy przy drzewkach. Ja miałem to szczęście, że załapałem się na restaurowanie starych mebli w wypożyczalni akcesoriów do nagrywania filmów. Warunki mieszkaniowe nie były najlepsze, ale porównując zarobki, były 4-, 5-krotnie wyższe niż w Polsce. Po krótkim czasie praca tam się skończyła, ponieważ były kontrole, a my pracowaliśmy na czarno.
W podziękowaniu za dobrą pracę, dotychczasowy pracodawca polecił mnie swojemu dobremu koledze, który zajmował się wynajmowaniem mieszkań. Tam właśnie zaczęła się moja przygoda z remontami, która trwa do teraz. Później poznałem Cezara i Teresę – parę psychologów po pięćdziesiątce, u których pracowałem i mieszkałem przez dobrych kilka lat. Miałem u nich swój pokój z łazienką i kuchnią, którą remontowałem we własnym zakresie. Do dziś mamy ze sobą kontakt i wzajemnie sobie pomagamy. Oni też polecali mnie swoim znajomym i tak zostało właściwie do dziś. To było kilkanaście lat temu, teraz wszystko wygląda całkowicie inaczej. Założyłem własną firmę i wynajmuję mieszkanie, w którym mieszkam z dwoma pracownikami. Na brak zleceń nie narzekam. Dużo zawdzięczam znajomościom, które zdobyłem już na samym początku.
Jaka była Pani reakcja na wieść o pracy za granicą?
Anna: Odpowiadając na pierwsze pytanie powiedziałam, że mieszkam z mężem, lecz jest to „mieszkam” przez duże „M”, ponieważ mój mąż mniej więcej połowę naszego wspólnego życia spędził za granicą. Mimo tego zawsze bardzo troszczył się o dom tak, że na co dzień czuć było jego obecność.
Mąż zaczął jeździć za granicę jeszcze przed naszym ślubem. Poznaliśmy się pod koniec 1996 r., a pierwszy raz wyjechał na przełomie 1997-1998 r. W tamtym momencie na wieść o wyjeździe nie zareagowałam jakoś bardzo źle, bo wiedziałam, że czasy są ciężkie. Miałam to szczęście, że rodzice przepisali mi dom, gdy miałam 18 lat, chociaż był w bardzo surowym stanie. Pobraliśmy się w 1999 r. Zaraz po ślubie zaczęliśmy remont domu, który wymagał bardzo dużo czasu i pieniędzy. Na co też nie mogliśmy sobie pozwolić przy tamtejszych zarobkach w Polsce. Cały czas pojawiały się nowe wydatki, dlatego wyjazdy się przedłużały. Nie miałam sumienia mu tego zabronić, bo tylko dzięki temu mogliśmy sobie pozwolić na dogodne życie, a tuż po weselu pojawiło się nasze pierwsze dziecko.
Byłam na wychowawczym, a mąż był jedyną osoba, która mogła utrzymać rodzinę. Po tych kilku latach mąż zawarł tam ciekawe znajomości, pojawiło się dużo możliwości, dlatego tak to się dalej ciągnęło. Mnie oczywiście było ciężko bez męża, byłam młodą mamą, sama musiałam zajmować się dzieckiem i domem. Była to dla mnie całkowicie nowa rzeczywistość, w której musiałam się odnaleźć. Dawaliśmy sobie radę, dzięki jak najczęstszym rozmowom przez telefon, oboje wiedzieliśmy, że robimy to, aby zapewnić rodzinie przyszłość. Mąż wyjeżdżał mniej więcej na 5 tygodni, a wracał na 2 czasami 3 tygodnie. Przyjeżdżał na dłużej na przykład na narodziny każdej naszej córki. Wtedy zawsze był w domu nawet przez pół roku bez przerwy.
Nie wspomniałam nic o swojej pracy, a to dlatego, że od narodzin pierwszej córki, czyli od 2000 r. aż do 2015 r. nie pracowałam. W 2015 r. skończyłam policealną szkołę farmaceutyczną i zaczęłam pracę w aptece. Wcześniej mąż sam mi zasugerował, że lepiej będzie, jeśli nie będę pracowała, żeby nasze córki miały w domu jednego rodzica 24h na dobę, skoro drugiego widują co kilka tygodni.
Jak wspominają Państwo pierwsze wyjazdy za granicę? Czy często się ze sobą kontaktowaliście?
Anna: Od początku wyjazdów dbaliśmy o to, aby pozostać ze sobą w stałym kontakcie i pielęgnować relację, mimo że na odległość. Pamiętam, że na początku rozmawialiśmy głównie przez telefon stacjonarny, wtedy jeszcze nie było telefonów komórkowych, przynajmniej nie były tak powszechne. Byliśmy zawsze umówieni na konkretną godzinę. Później bardzo ważne były rozmowy z dziećmi. Mąż rozmawiał z każdą córką po kolei, dzięki temu był cały czas obecny w ich życiu. Później wraz z rozwojem technologii przyszedł czas na rozmowy wideo. Mieliśmy pierwszy komputer, a mąż chodził do kawiarenki internetowej. Oczywiście z połączeniem internetowym wtedy bywało różnie, ale jak już się udało, że wszystko działało, to tak rozmawialiśmy, dzięki temu mieliśmy możliwość zobaczenia się.
Pamiętam, że córki zawsze cieszyły się kiedy tata dzwonił, nieraz zdarzało się, że pomagał w zadaniach z matematyki przez telefon. Kiedyś nawet odbijaliśmy książkę od matematyki najstarszej córki na ksero, którą mąż zabierał ze sobą do Niemiec, żeby pomagać jej na bieżąco w zadaniach domowych. Cieszyłam się. Zresztą dalej się cieszę, że mimo dzielącej nas odległości, więzi między dziećmi a tatą nie były wcale gorsze niż między mną a dziećmi. Dbaliśmy o to oboje. Jednak to od niego głównie zależało, aby zabiegać o uwagę dzieci i nie dać o sobie zapomnieć.
Marek: Te pierwsze wyjazdy jeszcze w latach 90. kojarzą mi się z litrami wylanych łez. Jednak tak jak powiedziała moja żona, wiedzieliśmy, po co to robimy. Chcieliśmy się pobrać i wyremontować dom, wtedy to było priorytetem. Po tylu latach śmiejemy się, że teraz żona cieszy się kiedy wyjeżdżam, ale na początku faktycznie oboje płakaliśmy. Teraz to już kwestia przyzwyczajenia. Pierwsze wyjazdy to był praktycznie zerowy kontakt z Anią, nie mieliśmy telefonów, więc dzwoniłem tylko czasami, kiedy akurat miałem dostęp do jakiegoś telefonu stacjonarnego. Było to naprawdę koszmarne. W późniejszych latach często rozmawialiśmy na Skype, chodziłem wtedy do kawiarenki internetowej i tam przesiadywałem czasami kilka godzin dziennie.
Dlaczego wybrali Państwo życie na odległość, a nie wspólną przeprowadzkę lub powrót do kraju?
Marek: W latach 90. nie było takiej możliwości, natomiast po wejściu Polski do Unii Europejskiej trochę się to zmieniło. Mimo to w Niemczech kilkanaście lat temu bylibyśmy biednymi uchodźcami, ponieważ życie tam jest jednak droższe niż w Polsce. Żona miała pod opieką niepełnosprawną mamę, która mieszkała z nami w domu w Polsce. Poza tym baliśmy się o język. Dziewczyny były wtedy małe, więc pewnie szybko by się nauczyły, gorzej byłoby z moją żoną.
Anna: Były propozycje wyjazdu na przełomie 2005-2006 r., ale wtedy czasy były inne. Z mojej perspektywy nie byłaby to dobra decyzja. Tutaj byłam otoczona rodziną, w razie potrzeby zawsze miałam na kogo liczyć. Jeszcze pojawiała się kwestia dzieci. Wtedy młodsza córka była na etapie, gdzie dopiero uczyła się mówić, więc szybko by opanowała język. Natomiast starsza córka była już w wieku przedszkolnym, uczyła się czytać, pisać. Do tego dochodzą kwestie takie jak stała opieka ortodonty, logopedy. Musielibyśmy wywrócić całe życie do góry nogami i przenieść je do innego kraju, z jeszcze wtedy dwójką małych dzieci. W tamtym momencie nie byłam na to gotowa.
Jak reagowały na to wszystko dzieci? Czy uważają Państwo, że Pana praca za granicą i częsta nieobecność w domu miały wpływ na ich wychowanie i rozwój?
Marek: Najbardziej przeżywała to nasza najstarsza córcia. Gdy miała około 5 lat, codziennie oglądała nasze wesele na kasecie, żeby móc mnie widzieć. Zdecydowanie najbardziej to wszystko przeżywała. Byliśmy wtedy młodzi, to było nasze pierwsze dziecko. Bardzo chciałem przy niej być i widzieć jak rośnie, a zamiast tego widziałem łzy w jej oczach, żona musiała wręcz wyrywać ją ode mnie, bo nie chciała puścić. Ten widok łamał serce. Mimo że była mała, rozumiała i czuła, że się długo nie zobaczymy. Wtedy wszyscy zawsze płakaliśmy.
Anna: Mąż wyjeżdżał za granicę właściwie od najmłodszych lat dzieci. Tak jak mąż powiedział, dzień wyjazdu zawsze był dla nas wręcz dramatyczny. Później młodsze córki już tak bardzo tych rozstań nie przeżywały. Wydaje mi się, że po prostu brały przykład ze starszej siostry, która z wiekiem już się przyzwyczaiła i lepiej to znosiła.
Marek: Pamiętam też, że zawsze kiedy wracałem, nasza najmłodsza córka wstydziła się mnie. Nie podchodziła, nie odzywała się, tak jakby nie pamiętała kim jestem. Było to dla mnie bardzo smutne, ale tłumaczyłem to sobie tak, że jest mała i ma prawo tak reagować, skoro nie widzimy się kilka tygodni. Na szczęście nie wpłynęło to na naszą relację i z wiekiem jej to minęło.
Jak dbaliście o relację między wami, a także między ojcem a dziećmi?
Marek: Organizowaliśmy wspólny czas. W niedziele jeździliśmy do ZOO, na lody, dużo chodziliśmy na spacery, często zabierałem dziewczyny na rolki czy przejażdżki rowerowe. Zawsze starałem się dbać o to, żeby ten wspólny czas, kiedy jestem w Polsce, był aktywnie spędzany, żebyśmy mogli się sobą nacieszyć na 100%. I właśnie dlatego uważam, że relacje między nami są tak samo dobre, jak między żoną a dziećmi. Zawsze starałem się czynnie brać udział w ich życiu, mimo że na odległość. Będąc 800 km dalej i tak codziennie rozmawialiśmy, więc byłem na bieżąco. Opowiadały mi przez telefon, co się wydarzyło danego dnia w szkole albo co dziś robiły w domu. Pomagałem także w lekcjach. Czasami po kilka godzin dziennie, dlatego nie dawałem o sobie zapomnieć. Zwłaszcza kiedy były małe, cały czas wiedziały, że jestem, bo kontakt był częsty.
Anna: Ja zawsze byłam od pilnowania wizyt u lekarza, wożenia na basen, korepetycji czy czytania bajek na dobranoc. Mąż natomiast był od atrakcji, co wcale nie umniejsza jego udziału w życiu i rozwoju naszych córek. Po tych dwóch czy trzech tygodniach spędzonych całą rodziną, znów nadchodził dzień wyjazdu i znów był smutek i łzy. Pamiętam, że często musiałam pakować je ze sobą do auta i jeździliśmy wszyscy odwieść męża na autobus. To były ciężkie chwile, głównie kiedy dziewczyny były małe. Czy miało to wpływ na ich wychowanie i rozwój? W jakimś stopniu na pewno tak. Po latach sama doszłam do wniosku, że odpowiedzialność na co dzień w pojedynkę wpłynęła na moją nadopiekuńczość, zwłaszcza względem najmłodszej córki, co przełożyło się z kolei na jej późniejsze problemy z wycofaniem i nieśmiałością.
Jak sobie Państwo radzą teraz i jak było kiedyś z kłótniami, nieporozumieniami? Czy pojawiały się jakieś kryzysy, wynikające z odległości?
Anna: Paradoksalnie nasze kłótnie „na odległość” nigdy nie były spowodowane tym, że jesteśmy daleko od siebie. Przez telefon właściwie bardzo rzadko się kłócimy i tak było zawsze. Kłótnie najczęściej pojawiały się, kiedy mąż był już dłuższy czas w domu. Jak w każdym małżeństwie, pojawiają się sprzeczki o drobne rzeczy, typu obowiązki domowe czy o załatwianie pewnych spraw codziennych. O dziwo odległość nigdy nie była powodem naszych kłótni. Kiedy dzieci były małe, też było inaczej, bo czułam na sobie większą presję i odpowiedzialność, co na co dzień było przytłaczające. Ale teraz kiedy mamy dwie dorosłe córki i jedną w nastoletnim wieku, to tych poważnych powodów do kłótni tak naprawdę nie ma. Prawda jest taka, że mamy wszyscy swoje priorytety, więc po co mamy z mężem marnować czas na kłótnie, skoro i tak przez połowę naszego życia wisimy na telefonie? Byłoby to bezsensowne marnowanie naszego wspólnego czasu, którego i tak mamy mało.
Marek: Kryzys oczywiście, że był i to nie jeden, ale po takim czasie nauczyliśmy się już funkcjonować na odległość. Większość osób ma jednak taką opinię, że związek na odległość na dłuższa metę nie ma prawa przetrwać. U nas to jest już ponad 20 lat i moim zdaniem jest coraz lepiej, bo cały czas uczymy się tak funkcjonować.
Jak radzą sobie Państwo z tęsknotą?
Anna: Tęsknota zawsze nam towarzyszyła, szczególnie gdy patrzyłam na nasze córki, było mi z tym źle, że wybraliśmy taką drogę. Często miałam żal do nas o to, że podjęliśmy taką decyzję. Dzieci długo tego do końca nie rozumiały. Było to dla nich na początku nielogiczne, że tata trochę jest, a trochę go nie ma. W końcu większość dzieci z otoczenia naszych córek zawsze miała obydwoje rodziców w domu. Pamiętam jak kiedyś jedna z córek zapytała męża „Tata, ty masz tam w Niemczech drugi dom?”. Do tej pory pamiętam wyraz twarzy męża. Trzeba było jej tłumaczyć, że tata jeździ tam do pracy i że tak naprawdę jego warunki mieszkaniowe były czasami nawet straszne.
Marek: Z mojej perspektywy tęsknota była trochę inna. Wyjeżdżając tam, nie miałem nikogo, zostawiałem rodzinę w Polsce. Najpierw samą żonę, później żonę z dziećmi, a w Niemczech bardzo długo czułem się obco. Byłem tam sam, daleko od dzieci i żony, więc moja tęsknota wynikała z samotności. Jak sobie z tym radziłem? Na początku sobie wcale nie radziłem, bo kontakt był utrudniony, mogliśmy rozmawiać tylko, kiedy miałem dostęp do jakiegoś telefonu stacjonarnego, więc było to dość rzadko, przynajmniej na początku, potem już było lepiej i te codzienne rozmowy bardzo dużo mi dawały. Dodawaliśmy sobie nawzajem otuchy i właśnie te wieczorne rozmowy dawały mi motywację i przypominały po co to wszystko robię, kiedy słyszałem przez telefon moje dzieci i wiedziałem, że wszyscy na mnie czekają.
Myślę, że my mieliśmy wielkie szczęście, że nam się udało. Szczęście z odrobiną wysiłku, chęci i oczywiście miłości. Każdemu życzę tak udanej i szczęśliwej rodziny, jaką udało się stworzyć nam, mimo dzielących nas kilometrów.
Dziękuję bardzo za rozmowę. Życzę Państwu jeszcze więcej miłości, wytrwałości i przede wszystkim przyszłości, w której kilometry przestaną istnieć.
Zdjęcie: Michal Jarmoluk z Pixabay